Zarażeni w górach
To miał być najwspanialszy wyjazd w tym roku.
No tak. Ważna data, bo 9 rocznica ślubu. Na koncie mąż, 6-cio letnia córka, szalony pies i nasz mały dom...
Uwielbiamy Bieszczady! Od kiedy? Odkąd Tosia pojawiła się na świecie i ruszyliśmy w końcu w góry bez infantylnych wymówek. Tosia miała wtedy 4 miesiące. Ale o tym kiedy indziej...
Do rzeczy, bo historia jest ku przestrodze.
Postanowiliśmy jechać we wspomniane Bieszczady, tak popularne w tym roku (2020) i zażyć trochę połoninowego powietrza na następny zwariowany rok. Wszystko szło nie tak jak trzeba. Noclegu nie ma - bo jak zwykle szukamy go na ostatnią chwilę, pieniądze się rozeszły na wszystko, co było pozornie ważniejsze. Najtragiczniejsze jednak było to, że od jakiegoś czasu czuliśmy się coraz gorzej. Ignorowaliśmy jednak wszelkie oznaki zarażenia.
Każdy normalny człowiek rzucił by tym pomysłem po 3 dniach poszukiwań, sądząc, że nic nie dzieje się bez przyczyny, ale NIE MY! My oczywiście postanowiliśmy szukać do oporu -"choćbyśmy mieli spać w samochodzie"- nikt przecież nie będzie nam mówił, że się nie da!!! Znacie to uczucie? ;)
Jest!!! Nocleg znaleziony! Na wyczerpaniu, o 3 nad ranem dzień przed wyjazdem, ale co? Nie da się? :) Plan był taki: jedziemy w sobotę o 5 rano, meldujemy się na noclegu i pełni zapału wędrujemy na Smerek, zlecimy z powrotem za parę godzin i chillout. Każdy następny dzień miał wyglądać podobnie. Niezły plan!
Wyjechaliśmy o 12:00! Trzeba było przecież jeszcze auto umyć, zatankować, a dla psa nie zostawiliśmy nawet okruszka jedzenia - więc akcja sklep. Z entuzjazmem też słabo, bo zmiany planów źle wpływają na mój nastrój! Ale co tam..., pójdziemy w góry jutro.
Choć nie był to nasz pierwszy wyjazd, to nic się nie uczymy na własnych doświadczeniach... No cóż..., życie ;/
Jak zwykle pełni ufności ruszamy na szlak. Tosia dotyka kamieni i patyków. Siadamy na przypadkowej ławce, czy trawie gdzieś na trasie, trzymamy drewnianych poręczy, a później z radością chwytamy metalową rurkę na której dumnie wisi nazwa zdobytego właśnie szczytu. Kto normalny, myślałby w takiej chwili o wirusach?
Jeśli chodzisz po górach, to wiesz o czym mówię!
Patrzysz tak przed siebie, oglądasz świat nie zauważany, na co dzień, w tej gonitwie. Połoniny, zalesione szczyty, przejrzyste niebo okraszone słońcem. Twoje policzki muska wiatr tańczący radośnie z ptakami. Spokojnym wdechem łapiesz bieszczadzką wolność, która wypełnia płuca i uspokaja duszę.
Mimo początkowych przeszkód, górskie wędrówki dały nam wiele ważnych przeżyć i sporo frajdy.
Do domu jedziemy jak gdyby nigdy nic. Wypoczęci i zdrowi wracamy do swoich obowiązków. Ale mija pierwszy tydzień i połowa drugiego, a nas coś znowu bierze....
Monotonia pracy, codzienna rutyna, przyzwyczajenie... Proza życia - tak można by nazwać tego wirusa. Atakuje niepostrzeżenie, okrada z radości i marzeń. Objawia się wporządkizmem, wszystkodobziźmem i jakośleciozą!
Na szczęście organizm ma swoje odruchy obronne: tęsknota za naturą, chęć doświadczania życia w pełni, zachwyt nad pięknem przyrody...
Nie wiem czy da się całkowicie obronić przed tym wirusem, ale na pewno da się go leczyć i zapobiegać infekcji.
Dla nas lekarstwem są właśnie góry! Są w stanie wyciągnąć nas nawet z najgorszej infekcji.
Pojechaliśmy w góry zarażeni.
Wróciliśmy zdrowi :)
AK SG
Komentarze
Prześlij komentarz